Bez ściemy. Bez ściemy i bez wątpienia, dokładnie od dziewiątego kwietnia byłam stracona. Dla siebie, dla świata, dla trzeźwości umysłu, obiektywnej oceny rzeczywistości, dla innych chłopców i dla wszystkich dziewcząt. To było uczucie, jakbym utonęła, jakbym utonęła na amen. Ale nie w lodowatej, topielcowej brudnej wodzie, a raczej w jakimś słonecznie pastelowym, gazowanym napoju. Tak, mniej więcej tak można byłoby to porównać. Powoli, acz systematycznie, żyły, mózg i płuca wypełniały mi się tą nad wyraz przyjemną cieczą. Właściwie, z czasem docierała ona swoimi pastelowymi falami dosłownie wszędzie. Miałam lepkie oczy, lepkie usta i lepkie palce. I miałam wrażenie, że z każdym jednym spojrzeniem, słowem, czy dotknięciem mogłam się przykleić na dobre. Śmiałam się z siebie zawsze, kiedy nie byłam akurat tym zjawiskiem przerażona lub zdławiona do granic wytrzymałości.
Tak, czy siak, byłam stracona. Nie wiem, czy było to widać, czy widać nie było. Nie wiem, czy ktoś o tym mówił - i jeśli mówił, to czy podobnie jak mnie, przychodziło mu na myśl wtedy słońce, bąbelki i słodkie tonięcie. Może wręcz przeciwnie, może z czyjejś perspektywy wyglądało to żałośnie, albo zupełnie zwyczajnie. Nie wiem, nie interesowało mnie to, byłam zbyt zajęta tym swoim prywatnym zatapianiem się.
Ach, cudowne uczucie, najsłodsza, najsłodsza śmierć. Najpiękniejsze i najprzyjemniejsze tortury, powtarzałam sobie ze łzami w oczach. Każdy podarowany uśmiech na nowo zawracał mi w głowie, każdy, nawet najmniejszy dotyk zalewał mnie fioletowym dreszczem. Wyczekiwałam tych drobnych gestów bardziej, niż czegokolwiek wtedy innego, potrafiłam skupiać myśli tylko na tym, że caluśkie moje jestestwo, że ja i moja skóra fizycznie cierpimy, nie mogąc doczekać się zwykłego pocałowania w policzek na powitanie. Tęskniłam szalenie nawet po dwóch dniach, załamywałam się po czterech bez jakiegokolwiek kontaktu. Non stop chciałam widzieć, chciałam słyszeć, chciałam obserwować. Chciałam się witać i żegnać w nieskończoność, bo to były te chwile, za które nikt nie mógł na mnie nakrzyczeć i których nikt nie mógł mi zabrać.
Od dziewiątego kwietnia nie potrzebowałam nikogo. Nikogo innego. Kierowana, gdzieś tam, mimo wszystko, przebijającym się z tyłu głowy zdrowym rozsądkiem, ani razu nie przyznałam tego przed nikim, a tylko raz może - i to bardzo po cichu - przed samą sobą, ale w rzeczywistości tak właśnie było. Przestawałam się przyglądać ludziom na ulicy, w zasadzie, całkowicie nie zwracałam na nich uwagi, co wcześniej było dla mnie nie do pomyślenia. Z czasem przestawały mnie interesować dwuznaczne dyskusje, wychodzenie wieczorami "by kogoś poznać", flirty i gry. Przestawałam myśleć o tym, jak to kiedyś znajdę lepszą osobę, dobrą osobę i dobrą na tyle, że nie będzie to jeszcze na pewno w najbliższym czasie. Autentycznie nie potrzebowałam nikogo innego, poza nim. Nim jednym, jego spojrzeniem, głosem, uśmiechem, zdaniem, opinią, historią, zapachem, kolorem, dotykiem. Dni dzieliły się na "widzieliśmy się" i "nie mogliśmy się widzieć", i jedynie to miało dla mnie jakieś większe znaczenie.
Ale było to takie, jak wszystkie te fajne rzeczy, które są właśnie niesamowicie fajne, dopóki cię nie zabiją. Słodkie małe żabki, na które możesz patrzeć i patrzeć, ale jak je złapiesz, to wysyłają cię do aniołków. I to jeszcze przy tej pozytywnej wizji nieba, jeżeli wydaje ci się, że na nie zasługujesz. Ja bowiem nie zasługiwałam, mogłam się zatem spodziewać smoły, węgla i ogni piekielnych.
Tak, dopóki udawało mi się na tę moją jadowitą żabkę jedynie patrzeć i zachwycać się nią w swoich myślach i w obrębie swojej głowy, byłam jeszcze w miarę, w miarę bezpieczna. Póki nie obnosiłam się z sercowymi źrenicami, słabością do jego dłoni i uroczo podwyższonym tętnem, nic strasznego się nie działo. Proszę mi wierzyć, że starałam się naprawdę bardzo mocno i bardzo długo, żeby zachowywać neutralny wyraz twarzy i nie przedłużać pożegnalnych pocałowań w policzek takim, powiedzmy, złapaniem gościa za ramiona, przygwożdżeniem do ściany i porządnym scałowaniem od góry do dołu. O nie, nie. Takie myśli, przez szacunek do jego czteroletniej pracy i budowania sobie przyszłości, były stanowczo zabronione. Wypychane na dno umysłu, ewentualnie.
Mogłam i być stracona, ale póki trzymałam swoje stracenie w ryzach, a swoje uczucia na wodzy, nie męczyłam się ani z piekielnym ogniem, ani z wyrzutami sumienia. Niestety, ciężko jest być osobą, która lubi ogień.
Bardzo ciężko zrobiło się, kiedy zauważyłam, że z czasem faktycznie wywalczyłam sobie więcej tych upragnionych spojrzeń i gestów. A może nie wywalczyłam, a po prostu dostawałam. Ale to też było ciężkie i niepokojące. To znaczyło bowiem mniej więcej tyle, że w jakiś niewytłumaczalny sposób ja cały czas, nieustannie zbliżam się do jadowitej żabki. Że nie znudziło mi się patrzenie przez szybę i po dwóch miesiącach, na własne ryzyko kupuję bilet na safari, wciąż i wciąż spragniona fioletowych wrażeń. Szok.
Ja? Tak długo? Jedną żabkę? Co ja w niej jeszcze mogę zobaczyć?
Co ciekawe, codziennie byłam w stanie zobaczyć coś nowego. Codziennie byłam w stanie docenić fakt, że żabka przychodzi, że dzwoni do mnie, że utrzymuje ze mną kontakt pomimo wiszącej w powietrzu groźby piekielnego piekła. Nie byłam, co prawda, pewna, czy gdzieś w międzyczasie nie odwróciły nam się role, i czy moja żabka nie kupiła przypadkiem biletu, by teraz dla odmiany ona mogła sobie poobserwować mnie, ale i tak, ogromnie cieszyłam się tym, co się działo. Powoli jakby uczyłam się pływać w zatapiającej mnie (wciąż regularnie) pastelowej cieczy i poruszałam się w niej całkiem swobodnie.
I tak, napędzana po kryjomu najładniejszym słowem i dotykiem, w pewnym momencie nauczyłam się pływać żabką. Ha. To dopiero było osiągnięcie.
Po miesiącu okazało się, że bramy piekielne mieszczą się dokładnie, no dokładnie pod moim cudownym kolorowym jeziorkiem. Tak więc, płynąc sobie spokojnie pewnej nocy, wymijając nawet zręcznie kaczkę i traktując moją już nie tak jadowitą żabkę otwartymi ramionami, najwidoczniej zahaczyłam przypadkiem dłonią o jakąś podwodną klamkę, czy coś w tym rodzaju. I spadłam. Spadliśmy właściwie razem, ale gęsta smoła odgrodziła mnie od ulubionych uśmiechów i gestów, pozostawiając na pożarcie wyrzutom sumienia, tym tak zwanym piekielnym ogarom. Płakałam, bo nie potrafiłam sobie wybaczyć tak niespodziewanie dużej ingerencji w życie żabki. Płakałam, bo nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak wielki wpływ miało spotkanie z żabką, zarówno na zdrowie i życie moje, i jej. Płakałam też, bo choć wiedziałam, jak bardzo zasłużyłam, to nie potrafiłam sobie wyobrazić, że zostanę w tej potwornej smole już na zawsze. Płakałam i płakałam, i nie zauważyłam nawet, jak moje łzy wypłukują się i wypłukują mnie z czarnej kleistej mazi. Po kilku dniach, po drugiej stronie tego dziwnego piekielnego miejsca, zobaczyłam moją żabkę i na nowo zachłysnęłam się pastelowymi słonecznymi kolorami. Tak właśnie. Kolory były wciąż jeszcze niewyraźne, ale przynajmniej były, widziałam je i czułam, i to dodawało mi odwagi do zrobienia paru kroków naprzód.